Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

5 stażystów, którzy spieprzyli tak bardzo, że usłyszał o nich cały świat

438 769  
772   83  
Idea stażu to generalnie całkiem fajna idea. Ci, którzy nie mają jeszcze konkretnych umiejętności przydatnych dla pracodawcy, mogą takie umiejętności częściowo nabyć, a pracodawcy zyskują stosunkowo niewielkim kosztem dodatkową parę rąk do pracy. Koszty – materialne i wizerunkowe – rosną jednak lawinowo, gdy okazuje, że stażystę obdarzono zbytnim zaufaniem...

#1. Stażyści, którzy ukradli Księżycowe skały

Życie samo w sobie jest skomplikowane na tyle, że warto korzystać z każdej okazji, by je sobie ułatwić. Po co jechać tramwajem do pracy, skoro można cieszyć się urokami stania w korku? Po co pchać się w wybuchający od czasu do czasu prom kosmiczny, żeby zobaczyć, jak Księżyc wygląda bliska?

Swoją drogą Księżyc pachnie jak proch strzelniczy – to tak w razie gdyby ktoś chciał wiedzieć, ale nie chciał odchodzić od komputera.

Historia Thada Robertsa, byłego stażysty NASA, przypomina krzyżówkę filmu „Wilk z Wall Street” z filmami o Jamesie Bondzie i prozą Lema. Niesłychana ambicja miesza się tu z romansem, wszystko dzieje się w otoczeniu super technologii, część historii prawdopodobnie została zmyślona, lecz całość znajduje finał w jak najbardziej realnym więzieniu.

25-letni Roberts był stażystą w NASA. W sumie nie byle jakim, bo i NASA to nie jakiś Polbudex, który zatrudnia stażystów, żeby wydębić dofinansowanie od Unii.

Rozumiecie? Polbudex – wszystkie najbardziej szlachetne przyrostki i przedrostki w historii polskiej przedsiębiorczości naraz.

Aspirujący naukowiec wyznaczył sobie ambitne cele w życiu, które zamierzał konsekwentnie realizować. Podczas gdy jedni liczą na stałą umowę o pracę, Roberts chciał między innymi doświadczyć zerowej grawitacji, efektów ciężkiego odwodnienia oraz znaleźć ślady dinozaura. W pewnym momencie uświadomił sobie też, że fajnie byłoby wejść w posiadanie skał z Księżyca. Nie zanosiło się jednak na to, by młody stażysta miał polecieć na Księżyc, więc postanowił ukraść skały, które z Księżyca sprowadzili astronauci misji Apollo.

Swoim planem Roberts podzielił się z trojgiem innych stażystów – 25-letnim Gordonem McWhorterem, 19-letnią Shae Saur i 22-letnią byłą czirliderką, blondwłosą pięknością Tiffany Fowler, z którą Roberts wdał się w romans.

To nie ona, ale nie można przecież zawieść oczekiwań czytelników.

Wykorzystując całą swoją wiedzę na temat technologii, zabezpieczeń NASA oraz robiąc użytek ze swoich uprawnień gang stażystów wykradł w 2002 roku z budynku 31 North łącznie ponad 100 gramów próbek skał księżycowych z każdej misji Apollo. Stażyści nie zostali jednak od razu złapani. Gdy McWhorter z Saur próbowali zapewne zapić stres, Roberts i Fowler postanowili zrobić to, o czym marzą rabusie-kochankowie po dokonaniu udanego napadu – poszli uprawiać seks na swojej zdobyczy.

Klasyczni rabusie o klasycznych rabusiowych fiksacjach muszą mieć w XXI wieku bardzo ciężko.

Szajka wpadła dopiero przy próbie sprzedania próbek kolekcjonerowi, którym okazał się agent FBI pod przykrywką. Symbolicznym zbiegiem okoliczności stało się to 20 lipca 2002 roku, czyli dokładnie 33 lata po lądowaniu człowieka na Księżycu. Sprawa obiegła media na całym świecie, a cała czwórka stanęła przed sądem. Co ciekawe McWhorter z Robertsem otrzymali po kilka lat więzienia, natomiast Saur z Fowler zaledwie dozór kuratora. Sąd, który najwidoczniej nie docenił wielkich marzeń Robertsona, dorzucił mu jeszcze parę miesięcy za kradzież skamielin ze szkoły, do której były stażysta NASA uczęszczał. Ostatecznie jednak wyrok skrócono i 4 sierpnia 2008 roku Robertson wyszedł na wolność. Nie marnował jednak czasu podczas odsiadki. W ciągu 6 lat pobytu w zakładzie karnym zgłębiał tajniki fizyki kwantowej, opowiadał o fizyce swoim współwięźniom i napisał książkę, w której polemizuje z Einsteinem. Obecnie jest mówcą organizacji American Program Bureau.

#2. Stażysta, który zakpił sobie z tragedii

Jak podaje Wikipedia rok 2013 nie wyróżniał się zanadto na tle pozostałych lat w XXI wieku, jeśli chodzi o katastrofy lotnicze. Wręcz przeciwnie – można nawet odnieść wrażenie, że w 2013 roku rozbiło się mniej samolotów niż zwykle. Jednak mimo to rok 2013 zostanie zapamiętany jako rok niesmacznego w opinii publicznej żartu związanego z jedną z katastrof lotniczych.

Na początku lipca 2013 roku pod San Francisco rozbił się samolot azjatyckich linii lotniczych Asiana Airlines. Wskutek katastrofy zginęło troje pasażerów, a 180 zostało rannych. Śledztwo wykazało, że przyczyną wypadku było niedostateczne wyszkolenie czwórki pilotów. I o tę czwórkę pilotów właśnie chodzi.

„It’s a prank, bro!”

Zaraz po katastrofie Boeinga 777 lokalna telewizja KTVU wyemitowała materiał dotyczący katastrofy, w którym podano, że samolotem kierowali „Kpt Cos Nie Tak”, „My Za Nis Ko”, „Ja Pier Do Le” i „Bam Jeb Aua”.


Ekipa, którą można pomylić z załogą filmu „Czy leci z nami pilot?” miała doprowadzić do katastrofy lotu 214. Jeśli ktoś jeszcze się nie zorientował – a miał do tego pełne prawo dzięki super sprytnemu zabiegowi usunięcia przeze mnie polskich znaków z imion i nazwisk pilotów – to podane do publicznej wiadomości nazwiska nie były prawdziwymi nazwiskami.

Po emisji materiału – i zapewne przyjęciu setek telefonów od rozzłoszczonych widzów – przedstawiciele telewizji tłumaczyli, że informację o wesołej gromadce pilotów otrzymali od rządowej Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu (NTSB) zajmującej się badaniem przyczyn katastrof lotniczych. Ta z kolei broniła się twierdząc, że nigdy nie podaje nazwisk pilotów do wiadomości publicznej. Koniec końców NTSB wystosowała przeprosiny, w których tłumaczyła, że autorem ponurego żartu jest stażysta, który odbywał letni staż w organizacji. I choć człowiek ten być może nigdy już nie znajdzie pracy w telewizji, to z pewnością zapisał się w jej historii. A nie każdy pracownik telewizji może się tym pochwalić.

#3. Stażysta, który zniszczył dziedzictwo kulturowe

Świat jest naprawdę dziwny. Całe życie sądziliśmy, że żarty z polskiej piłki nożnej to społeczny pewniak pozwalający zabłysnąć w towarzystwie, a tu nagle okazuje się, że koniec z tym, bo reprezentacja Polski w piłce nożnej potrafi grać tak, że nawet jak przegrywa, to i tak wygrywa.

Dobrze, że polska liga dalej pozostaje polską ligą.

Świat jest też dziwny z wielu innych względów. Dla mnie zagadką są na przykład fotografowie wojenni. Doprawdy widok człowieka, który z własnej woli znalazł się na polu bitwy i ryzykując własnym życiem fotografuje walczące strony, za każdym razem budzi we mnie dysonans poznawczy. Coś tu zgrzyta. No ale gdyby nie ci ludzie, to prawdopodobnie nie zobaczyliśmy na własne oczy realiów wielu wojen i nie poznalibyśmy kulis różnych konfliktów zbrojnych.

A gdyby nie stażyści, to znalibyśmy te realia jeszcze lepiej.

Robert Capa to prawdziwy hardkorowiec wśród fotografów wojennych. Fotografowanie wojen było dla Capy tym, czym powtórki dla współczesnej telewizji – kroplówką podtrzymującą życie. Ten Węgier żydowskiego pochodzenia fotografował hiszpańską wojnę domową, drugą wojnę chińsko-japońską, drugą wojnę światową, I wojnę izraelsko-arabską oraz I wojnę indochińską. Można wręcz powiedzieć, że światowi przywódcy nie wyrabiali z produkcją.

Trudno opisać ryzyko i trud podejmowane przez Capę w dokumentowaniu najbardziej krwawych konfliktów zbrojnych XX wieku. Ale jeszcze trudniej znaleźć słowa opisujące zniszczenie przez stażystę zdjęć Capy z jednego z najważniejszych wydarzeń drugiej wojny światowej, a może i historii w ogóle.

6 czerwca 1944 roku Capa fotografował lądowanie aliantów na plażach Normandii, gdzie miało dojść do przełomowej dla losów II wojny światowej bitwy z nazistami. Będąc w centrum wydarzeń Capa zrobił prawdopodobnie lepsze zdjęcia niż Janusz Kamiński w „Szeregowcu Ryanie”.

Capa czy Kamiński?

„Prawdopodobnie”, bo ze 106 zdjęć, które wyszły z aparatu Capy, przetrwało tylko 11. Reszta została zniszczona przez Dennisa Banksa – stażystę magazynu Life, któremu powierzono wywołanie zdjęć z alianckiej inwazji. Nietrudno wczuć się w atmosferę panującą w redakcji magazynu, do którego trafiają jeszcze gorące materiały z wydarzeń o ogromnej wadze historycznej. Młody stażysta chciał jak najszybciej wywołać zdjęcia Capy, więc zrobił to, co robią zazwyczaj w obłożonych robotą pizzeriach – podkręcił temperaturę. I stało się to, co zazwyczaj dzieje się w takich przypadkach z pizzą. Banks przedobrzył i stopił trzy z czterech dostarczonych mu klisz. Bezcenne fotografie będące świadectwem dziejowego wydarzenia zginęły bezpowrotnie. Zachowało się jedynie kilka zdjęć, które z powodu roboty Banksa i tak się rozmyły, lecz jak na ironię dodało im to autentyczności.

„Trochę nieostre – dam piątaka za każde.
- Nie szkodzi, sporo ostatnio wydałem na papier toaletowy i przyda mi się każda kasa”.

Te kilka zdjęć stanowi również jedyną „żywą” ilustrację z lądowania, bo choć oprócz Capy w Normandii było jeszcze dziewięciu fotoreporterów, to ich negatywy zatonęły w morzu, zgubione przez pułkownika, któremu zostały powierzone.

#4. Stażysta, który nie zrobił researchu

Zdjęcia, które nie przetrwały z powodu niesprzyjających okoliczności to jedno, ale zdjęcia, które przetrwały, lecz nie zadano sobie trudu, by poznać ich – nieraz tragiczną – historię to coś zupełnie innego.

O dziwo, w tym przypadku winy nie zrzucono na stażystę.

Działy marketingu czy firmy, organizacje lub instytucje o dużej sile oddziaływania na opinię publiczną powinny przykładać się do odrabiania pracy domowej. W ich własnym interesie bowiem leży odpowiednie przygotowanie się do publikacji, jako że opinia publiczna to istotny i bardzo wrażliwy element rzeczywistości, który może zadecydować o sukcesie lub fiasku danego przedsięwzięcia.

Pracy domowej nie odrobiono w dziale marketingu organizatora festiwalu jazzowego w szwajcarskim Montreux. W 2013 roku w miejscowym dzienniku Montreux Jazz Chronicle ukazała się reklama zachęcająca rodziców, którzy chcieliby uczestniczyć w festiwalu, ale nie mają z kim zostawić dzieci, do oddania swoich pociech pod opiekę pracowników festiwalu w specjalnie wyznaczonej strefie na terenie festiwalu. Dobry z założenia pomysł okazał się absolutną porażką, która wywołała ogromne oburzenie.

Do reklamowania strefy dla dzieci wykorzystano bowiem zdjęcie zamordowanego w niewyjaśnionych okolicznościach dziecka.


W latach 80. Francją wstrząsnęła tragedia, która do dzisiaj owiana jest tajemnicą i której towarzyszą różne dziwne okoliczności. W październiku 1984 roku w rzece Vologne, we wschodniej Francji, znaleziono zwłoki czteroletniego Gregory’ego Villemina. Chłopca utopiono, a morderca porzucił jego ciało kilka kilometrów od domu, w którym mieszkał Gregory. Sprawa jest o tyle intrygująca, że do dzisiaj nie udało się jej wyjaśnić, a w ciągu 30 lat od popełnienia morderstwa narosło wokół niej wiele domysłów. Nie pomogły także różne zdarzenia, które wydarzyły się po drodze. Jest to jednak temat na inną okazję.

Zdjęcia z Montreux Jazz Chronicle dotarły do rodziców Gregory’ego, którzy postanowili w związku z tym zaangażować w całą sprawę prawnika. Mimo że organizatorzy festiwalu przeprosili za swoje niedopatrzenie, którego, jak tłumaczyli, dopuścił się stażysta, to rodzina zamordowanego chłopca nie zamierzała odpuszczać i pozwała organizatora, nie wierząc, że zdjęcie zostało wybrane przypadkowo.

#5. Stażysta, który chciał dorobić na boku

Internet to wspaniałe miejsce, w którym ludzie dzielą się swoimi porażkami równie chętnie jak sukcesami. W sumie nie powinno to dziwić, ponieważ porażki są cenniejsze od sukcesów jako że stanowią fundament sukcesów. No chyba że nie słuchaliście uważnie przemówień Grzesiaka albo naraziliście swoją firmę na wielomilionowe straty – wtedy nie dzielicie się tymi „osiągnięciami”.

Jay Bazzinotti, światowej klasy ekspert od wirtualnych systemów zabezpieczeń, zdradził, jak pewnego razu do firmy, w której kiedyś pracował, niespodziewanie zapukało FBI. Zdziwieni pracownicy usłyszeli, że ktoś w firmie próbował sprzedać Chińczykom kod źródłowy technologii usuwającej błędy transmisji danych, nad którą w tamtym czasie w firmie pracowano.

Tym kimś okazał się „bystry i obrotny” stażysta, który, jak zaznacza Bazzinotti, miał znaczący wkład w rozwój tej technologii. Co ciekawe, za technologię, dzięki której firma zarobiła setki milionów dolarów, chłopak zażyczył sobie zaledwie 50 tysięcy zielonych prezydentów. Nie wiemy do końca, co było gorsze – sama kradzież czy drobne, których zażądał chłopak. Faktem pozostaje, że za 50 tysięcy dolarów przekreślił wszystkie swoje dotychczasowe osiągnięcia i szansę na wielką karierę.

No chyba że stanie się inspiracją do napisania książki, sprzeda prawa do filmu i sam zacznie prowadzić jakiegoś bloga, co nie byłoby takie dziwne, a w sumie najbardziej prawdopodobne.

Rozum i godność człowieka nakazują, by na koniec wspomnieć także o stażystce, która uwiodła prezydenta imperium, czym przyczyniła się do wywołania jednego z najbardziej oburzających skandali obyczajowych.

Daj lajka, jeśli pamiętasz lata 90. #nostalgia #hasztag #billclintonlubito

Źródła: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8
13

Oglądany: 438769x | Komentarzy: 83 | Okejek: 772 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało