Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Ludzie, którzy uratowali "Gwiezdne wojny" przed spektakularną katastrofą (i saga zakończyłaby się na pierwszej części)

75 366  
218   50  
Dawno, dawno temu w odległym San Anselmo, George Lucas zaprosił do siebie swoich najbliższych przyjaciół, aby pochwalić się dziełem, nad którym pracował przez długi czas. Chciał usłyszeć ich opinię na temat „Nowej nadziei”.

Po seansie, gdy zapalono światło, oczom ambitnego reżysera ukazał się obraz wykrzywionych twarzy zdegustowanych widzów. Film ssał po całości.

Wśród zaproszonych przez Lucasa filmowców znalazł się Steven Spielberg oraz Brian De Palma. Ten ostatni nie miał skrupułów i pierwszy zabrał głos. A raczej krzyk. „Co? To nie ma żadnego sensu! Bzdura jakaś!” - nie zostawił na Lucasie i jego kosmicznej opowieści nawet suchej nitki. Problemem nie były kiepskie efekty specjalne, brak dźwięku w niektórych fragmentach czy wykorzystanie nagrań powietrznych bitew z II Wojny Światowej – była to przecież wersja testowa „Nowej nadziei”, jeszcze wymagająca dopracowania. O pomstę do nieba wołała fabuła, chronologia przedstawionych na ekranie wydarzeń i fatalne wręcz montażowe partactwo.
A mogło być gorzej! Zanim Lucas, po feralnym seansie, podjął próbę ratowania swojego dziecka, „Gwiezdne Wojny” już kilkukrotnie ratowane były przed katastrofą! Oto kilka osób - niestrudzonych wojowników Jedi, którzy dali nam wszystkim nadzieję, że ostateczna wersja filmu wgniecie nas w filmowy fotel.

Willard Huyck i Gloria Katz

Dosłownie kilka dni przed rozpoczęciem zdjęć Lucas zwrócił się do swoich przyjaciół, scenarzystów Willarda Huycka (jakie ładne nazwisko!) i Glorii Katz, aby ci rzucili okiem na dialogi i ewentualnie podzielili się swoimi sugestiami. George wiedział, że pisanie nie jest jego silną stroną. I faktycznie – wygłaszanym przez bohaterów kwestiom zdecydowanie brakowało polotu.



Willard i Gloria, właściwie w przeddzień padnięcia pierwszego klapsa na planie „Nowej nadziei”, stanęli na głowach, aby dialogi brzmiały ciekawie. To właśnie tym scenarzystom zawdzięczamy na przykład sporą dawkę dobrze wyważonego humoru. Mimo że wkład tej pary w dopracowanie tekstu był olbrzymi, to ich nazwisk próżno szukać w napisach końcowych.

Gary Kurtz

Wychowany na serialach SF z lat 60. Lucas pragnął, aby „Nowa nadzieja” była jednym wielkim fajerwerkiem gwarantującym widzom serię wzrokowych orgazmów. Ogień szalejącego w swych wizjach reżysera gasić musiał Gary Kurtz – producent filmu. Zaczął od wybicia z głowy George’a pomysłu umieszczania w „Nowej nadziei” setek przedstawicieli włochatych kuzynów Chewbakki.



Przyjaciel reżysera solidnie przykręcił budżet filmu do śmiesznych 11 milionów dolarów. Chciał bowiem rozłożyć wizualne atrakcje na kolejne odsłony serii i uważał, że wielkim ryzykiem byłoby topienie ogromnych sum w pierwszy film, który mógłby się przecież nie spodobać widowni.
Lucas po długich dyskusjach zgodził się zrobić z „Nowej nadziei” przedsmak tego, co pragnął pokazać w następnych częściach „Gwiezdnych wojen”.

Alan Ladd Jr.

Ladd, będąc wówczas prezydentem 20th Century Fox, wierzył w młodego, zapalonego brodacza - filmowca, który pragnął wskrzesić wymarły gatunek filmowy, jakim była tzw. „space opera”. Podczas gdy żadne studio nie chciało wyłożyć kasy na „Nową nadzieję”, Ladd płacił Lucasowi, aby ten dopracował swój scenariusz.



Alan ryzykował swoją karierę, kiedy cały sztab dyrektorów studia wieszał na nim psy, a on w najlepsze powiększał budżet i bez mrugnięcia okiem zgadzał się na wydłużenie czasu pracy na planie „Gwiezdnych wojen”. Warto było nadstawić karku – gotowa wersja filmu w samych tylko Stanach Zjednoczonych zarobiła 460 milionów dolarów!

Fred Roos

Roos był odpowiedzialny za castingi do filmu. To na jego barkach spoczęło zadanie znalezienia odpowiedniej obsady „Nowej nadziei”. Warunek jednak był jeden – Lucas zażądał, aby w produkcji nie pojawił się żaden aktor, który grał w jego poprzednim dziele, czyli w „Amerykańskim Graffiti”. Chciał widzieć na planie same świeże twarzyczki.



W budynku, gdzie Lucas i Roos prowadzili casting, pojawił się Harrison Ford, który w tamtym czasie porzucił swoją aktorską karierę na rzecz… stolarstwa. Akurat miał jakąś robotę do wykonania (prawdopodobnie pomagał w konstruowaniu filmowych dekoracji) i codziennie kręcił się wśród setek artystów przesłuchiwanych do roli Hana Solo. Za każdym razem, gdy Ford znalazł się w zasięgu wzroku Roosa, ten ostentacyjnie wskazywał na niego palcem. Uważał bowiem, że znany z niewielkiej roli w „Amerykańskim Graffiti” aktor jest idealnym kandydatem do zagrania postaci szmuglera o niewyparzonej gębie. Lucas ostatecznie zgodził się, aby Ford odegrał scenkę przed kamerą. Aktorzy przesłuchiwani bowiem byli w trzyosobowych grupkach i akurat zabrakło jednej osoby. Harrison bez większego trudu sprawił, że reżyser zmienił swe postanowienie i zgodził się zatrudnić Forda w roli Hana Solo. Roos dopiął swego.



Steven Spielberg

Jeden z najbliższych przyjaciół Lucasa, Steven Spielberg, również miał olbrzymi wkład w powstanie filmu. To on przedstawił swemu kumplowi Johna Williamsa – kompozytora, który stworzył znakomitą ścieżkę dźwiękową do „Szczęk”. Panowie od razu podjęli decyzję o współpracy, a George szybko wyszedł z sugestią napisania przez Williamsa klasycznych kompozycji, które mogłyby być tłem dla filmu. John w ogóle nie chciał o tym słyszeć, bo zamiast nudnej klasyki, po głowie chodziły mu bardziej pompatyczne melodie z masowo produkowanych w latach 30. przygodowych produkcji o piratach i walczących na miecze awanturnikach.
Zderzenie dwóch rożnych wizji ścieżki muzycznej do „Nowej nadziei” zaowocowało tworem, który znakomicie balansuje pomiędzy dwoma, wydawać by się mogło, skrajnie różnymi gatunkami.



Mimo wszystkich wysiłków, testowy seans nie zachwycił żadnego ze zgromadzonych przez reżysera widzów. Film był toporny, nielogiczny i ciężko się go oglądało. Co nie oznacza, że nakręcony przez Lucasa koszmarek nie miał potencjału. Potrzeba było tylko jakichś czarodziei, którzy potrafiliby wydobyć z tego materiału esencję lucasowej wizji.

Marcia Lucas, Richard Chew, Paul Hirsch

Sfrustrowany reżyser zwrócił się o pomoc do własnej żony. Marcia Lucas wraz z Richardem Chewem i Paulem Hirschem tworzyła wybitnie utalentowaną ekipę montażystów. To oni mieli za zadanie pociąć i przearanżować film, a nade wszystko – wywalić tony zupełnie zbędnych scen i tchnąć w produkcję napięcie, dramaturgię i co najważniejsze – przejrzystość.



Można powiedzieć, że ekipa dostała do zabawy źle ułożone puzzle, z którymi musiała zrobić coś sensownego. I zrobiła. Jeśli ciekawią was szczegóły tej żmudnej pracy, to polecam wam ten materiał:


Skoro zaś mowa o pierwszej żonie George’a Lucasa, to warto dodać, że Marcia nie tylko w pocie czoła naprawiała koślawe dzieło swojego męża, ale także i miała spory wpływ na kluczowe elementy fabuły filmu. Jej pomysłem była na przykład śmierć Obi-Wana Kenobiego. Marcia uważała, że nagła śmierć jednego z bohaterów doda produkcji więcej dramaturgii. Początkowo proponowała, aby ofiarą został C3-PO, jednak George stanowczo zaprotestował, więc państwo Lucas znaleźli kompromis i ukatrupili starego Bena.



Źródła: 1, 2, 3
2

Oglądany: 75366x | Komentarzy: 50 | Okejek: 218 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało