Kto jechał w dużym mieście czymkolwiek poza metrem w godzinach szczytu, dobrze wie, o czym mówię; tkwienie w korkach powoduje, że jedni się irytują, inni zasypiają, a jeszcze inni szukają możliwości unikania tych korków.
Możliwości takich i pomysłów słyszałem już kilka:
1. W godzinach szczytu wolno jeździć tylko samochodami, w których znajduje się przynajmniej jedna osoba oprócz kierowcy. Z pozoru dobre rozwiązanie, wymuszające wzajemne podwożenie się przez sąsiadów do pracy, zaczyna jednakże rodzić problemy pod koniec takiej podwózki. Rzadko się zdarza, żeby zarówno miejsca pracy, jak i miejsca zamieszkania dwóch osób, sąsiadowały ze sobą. Powoduje to dosyć upiorne poszukiwania współpasażerów. Podobno wprowadzono to w którejś z wielkich metropolii świata (Londyn? Pekin? Już nie pamiętam...) i podobno szybko z tego zrezygnowano.
2. To bodajże pomysł paryżan: w określone dni wolno jeździć tylko określonymi samochodami (na przemian z parzystymi i nieparzystymi numerami rejestracyjnymi). Całkiem pomylony pomysł, ponieważ z punktu widzenia pojedynczego kierowcy nakłada się na niego ograniczenia w losowy sposób i z absurdalnych przesłanek.
3. Kolczatki ograniczonej przepustowości. Pomysł z dyskusji: polega na tym, że w godzinach szczytu wjazdy do miejsc, które się korkują, otoczone są kolczatkami o tej własności, że jeśli nad kolczatką przejedzie samochód, to kolczatka wysuwa kolce i przez najbliższe 15 sekund nie puszcza żadnego następnego samochodu. Przy trzygodzinnym szczycie oznacza to, że w danym miejscu znajdzie się najwyżej 720 x liczba wjazdów samochodów. Jednak jest to bardzo kiepski pomysł, ponieważ nie ruguje on w ogóle korków, a jedynie je przesuwa w inne miejsca.
4. Kolejny z dyskusji, oparty na obserwacji, że autobusy mogą pomieścić około 10 razy tyle ludzi, co samochody zajmujące tyle samo miejsca na jezdni: dołożyć podatek do benzyny, z którego to podatku dotowane byłyby przejazdy komunikacją miejską (prywatną też, żeby nie było), tak, aby pokonanie tego samego dystansu samochodem było skrajnie nieopłacalne w porównaniu z pokonaniem go autobusem. Jest to stricte socjalistyczne rozwiązanie, choć akurat z tego nie wynika, iż jest ono złe (matematycznego dowodu, że socjalizm to zło, nie widziałem; mało tego: nie spotkałem jeszcze człowieka, który nie opowiadałby się za przynajmniej jednym pomysłem będącym socjalistycznym z ekonomicznego punktu widzenia ze swej natury). Wady ma natomiast inne: karze mianowicie również tych kierowców, którzy nie korkują miasta, bo jeżdżą wyłącznie poza szczytem.
Niech będzie mi wolno dorzucić mój własny pomysł, oparty na następującej obserwacji: natężenie ruchu składa się z grubsza z dwóch czynników. Pierwszy to ruch "normalny" - taki, jaki statystycznie jest o każdej porze dnia. Drugi to ruch "szczytowy", wynikający głównie z poruszania się ludzi do pracy i z pracy. Aby rozkorkować ruch, wystarczyłoby rozładować ten "szczytowy" w miarę równomiernie w czasie.
Pomysł jest więc taki: każdy pracodawca może (ale nie musi) zgłosić do Urzędu Pracy godziny, w jakich pracują jego pracownicy. Daje tym samym prawo kontrolowania się przez urząd (czy na przykład nie pozwala pracownikom przesuwać tych godzin, czy jego deklaracja jest zgodna z prawdą, etc.). Jeśli coś nie gra, kary są drakońskie; to konieczne, żeby system miał szansę nie upaść. Jeśli wszystko gra, a ponadto godziny te są nietypowe (powiedzmy: po zaokrągleniu do pół godziny okazuje się, że mniej niż 10% pracodawców pracuje w tych samych godzinach), pracodawca dostaje niewielką, ale odczuwalną ulgę podatkową.
Oczywiście rozwiązanie zakłada pewną kompetencję urzędników (na przykład: rozeznanie, które godziny są nietypowe, a także stałe badanie tego: gdy wszyscy pracodawcy przestawią się na pracę w godzinach 12-20, przestanie to być nietypowe). Nie mówię więc o wprowadzaniu go w Polsce. Natomiast co do idei, czy nie uważacie, że byłby to jakiś pomysł? Pragnę zaznaczyć parę rzeczy, które powinny być oczywiste, ale można je przeoczyć:
1. Nie nakładam na nikogo żadnego przymusu. To nie jest tak, że "zmuszam" pracodawcę do pracy w niewygodnych godzinach. Ja tylko oferuję mu za to pewne ulgi.
2. Nie powiększam ogólnego socjalu. Pieniądze, które w tym momencie dam pracodawcom, nie muszą być pieniędzmi, które komuś zabiorę. Z prostego powodu: jeśli pomysł chwyta, wraz ze wzrostem liczby uhonorowanych pracodawców maleje łączny czas spędzany w korkach, a rośnie czas, jaki ludzie mają dla siebie. Większa ilość czasu, jaki ludzie mają dla siebie, to większy obrót kin, muzeów i teatrów; to więcej dorabiających po godzinach ludzi; to efektywniejsi etatowcy. Ergo: produktywność jednego człowieka i dochód, jaki z niego ma społeczeństwo, rośnie.
3. Nawet jeśli stanowisko sekretarki będzie czynne w nietypowych godzinach 12-20 podczas, gdy większość kontrahentów ma 8-16, nadal oznacza to co najmniej 4 godziny dziennie na porozumienie się z kontrahentami.
4. Zwiększa się obrót małych sklepików, które często są mało produktywne, bo godziny pracy w nich są podobne do godzin pracy w innych firmach, więc nie ma komu kupować w czasie, gdy jest komu sprzedawać.
5. Duzi pracodawcy mogą otwierać kilka filii dla pracowników o różnych trybach życia, dzięki czemu wyciskają maksymalną produktywność zarówno z sów, jak i ze skowronków. Mogą też wykorzystać te kilka filii (choć to znów wymagałoby zmian w prawie) do tego, żeby do każdego pracownika dostosować odpowiadający mu zestaw dni świątecznych (bardzo duzi działający np. w Białymstoku mogą wówczas otworzyć dajmy na to "filię prawosławną").
Widzę oczywiście też wady swojego rozwiązania, natomiast moim zdaniem są one istotnie mniejsze, niż wady dotychczasowych rozwiązań.
Pozdrawiam,
Możliwości takich i pomysłów słyszałem już kilka:
1. W godzinach szczytu wolno jeździć tylko samochodami, w których znajduje się przynajmniej jedna osoba oprócz kierowcy. Z pozoru dobre rozwiązanie, wymuszające wzajemne podwożenie się przez sąsiadów do pracy, zaczyna jednakże rodzić problemy pod koniec takiej podwózki. Rzadko się zdarza, żeby zarówno miejsca pracy, jak i miejsca zamieszkania dwóch osób, sąsiadowały ze sobą. Powoduje to dosyć upiorne poszukiwania współpasażerów. Podobno wprowadzono to w którejś z wielkich metropolii świata (Londyn? Pekin? Już nie pamiętam...) i podobno szybko z tego zrezygnowano.
2. To bodajże pomysł paryżan: w określone dni wolno jeździć tylko określonymi samochodami (na przemian z parzystymi i nieparzystymi numerami rejestracyjnymi). Całkiem pomylony pomysł, ponieważ z punktu widzenia pojedynczego kierowcy nakłada się na niego ograniczenia w losowy sposób i z absurdalnych przesłanek.
3. Kolczatki ograniczonej przepustowości. Pomysł z dyskusji: polega na tym, że w godzinach szczytu wjazdy do miejsc, które się korkują, otoczone są kolczatkami o tej własności, że jeśli nad kolczatką przejedzie samochód, to kolczatka wysuwa kolce i przez najbliższe 15 sekund nie puszcza żadnego następnego samochodu. Przy trzygodzinnym szczycie oznacza to, że w danym miejscu znajdzie się najwyżej 720 x liczba wjazdów samochodów. Jednak jest to bardzo kiepski pomysł, ponieważ nie ruguje on w ogóle korków, a jedynie je przesuwa w inne miejsca.
4. Kolejny z dyskusji, oparty na obserwacji, że autobusy mogą pomieścić około 10 razy tyle ludzi, co samochody zajmujące tyle samo miejsca na jezdni: dołożyć podatek do benzyny, z którego to podatku dotowane byłyby przejazdy komunikacją miejską (prywatną też, żeby nie było), tak, aby pokonanie tego samego dystansu samochodem było skrajnie nieopłacalne w porównaniu z pokonaniem go autobusem. Jest to stricte socjalistyczne rozwiązanie, choć akurat z tego nie wynika, iż jest ono złe (matematycznego dowodu, że socjalizm to zło, nie widziałem; mało tego: nie spotkałem jeszcze człowieka, który nie opowiadałby się za przynajmniej jednym pomysłem będącym socjalistycznym z ekonomicznego punktu widzenia ze swej natury). Wady ma natomiast inne: karze mianowicie również tych kierowców, którzy nie korkują miasta, bo jeżdżą wyłącznie poza szczytem.
Niech będzie mi wolno dorzucić mój własny pomysł, oparty na następującej obserwacji: natężenie ruchu składa się z grubsza z dwóch czynników. Pierwszy to ruch "normalny" - taki, jaki statystycznie jest o każdej porze dnia. Drugi to ruch "szczytowy", wynikający głównie z poruszania się ludzi do pracy i z pracy. Aby rozkorkować ruch, wystarczyłoby rozładować ten "szczytowy" w miarę równomiernie w czasie.
Pomysł jest więc taki: każdy pracodawca może (ale nie musi) zgłosić do Urzędu Pracy godziny, w jakich pracują jego pracownicy. Daje tym samym prawo kontrolowania się przez urząd (czy na przykład nie pozwala pracownikom przesuwać tych godzin, czy jego deklaracja jest zgodna z prawdą, etc.). Jeśli coś nie gra, kary są drakońskie; to konieczne, żeby system miał szansę nie upaść. Jeśli wszystko gra, a ponadto godziny te są nietypowe (powiedzmy: po zaokrągleniu do pół godziny okazuje się, że mniej niż 10% pracodawców pracuje w tych samych godzinach), pracodawca dostaje niewielką, ale odczuwalną ulgę podatkową.
Oczywiście rozwiązanie zakłada pewną kompetencję urzędników (na przykład: rozeznanie, które godziny są nietypowe, a także stałe badanie tego: gdy wszyscy pracodawcy przestawią się na pracę w godzinach 12-20, przestanie to być nietypowe). Nie mówię więc o wprowadzaniu go w Polsce. Natomiast co do idei, czy nie uważacie, że byłby to jakiś pomysł? Pragnę zaznaczyć parę rzeczy, które powinny być oczywiste, ale można je przeoczyć:
1. Nie nakładam na nikogo żadnego przymusu. To nie jest tak, że "zmuszam" pracodawcę do pracy w niewygodnych godzinach. Ja tylko oferuję mu za to pewne ulgi.
2. Nie powiększam ogólnego socjalu. Pieniądze, które w tym momencie dam pracodawcom, nie muszą być pieniędzmi, które komuś zabiorę. Z prostego powodu: jeśli pomysł chwyta, wraz ze wzrostem liczby uhonorowanych pracodawców maleje łączny czas spędzany w korkach, a rośnie czas, jaki ludzie mają dla siebie. Większa ilość czasu, jaki ludzie mają dla siebie, to większy obrót kin, muzeów i teatrów; to więcej dorabiających po godzinach ludzi; to efektywniejsi etatowcy. Ergo: produktywność jednego człowieka i dochód, jaki z niego ma społeczeństwo, rośnie.
3. Nawet jeśli stanowisko sekretarki będzie czynne w nietypowych godzinach 12-20 podczas, gdy większość kontrahentów ma 8-16, nadal oznacza to co najmniej 4 godziny dziennie na porozumienie się z kontrahentami.
4. Zwiększa się obrót małych sklepików, które często są mało produktywne, bo godziny pracy w nich są podobne do godzin pracy w innych firmach, więc nie ma komu kupować w czasie, gdy jest komu sprzedawać.
5. Duzi pracodawcy mogą otwierać kilka filii dla pracowników o różnych trybach życia, dzięki czemu wyciskają maksymalną produktywność zarówno z sów, jak i ze skowronków. Mogą też wykorzystać te kilka filii (choć to znów wymagałoby zmian w prawie) do tego, żeby do każdego pracownika dostosować odpowiadający mu zestaw dni świątecznych (bardzo duzi działający np. w Białymstoku mogą wówczas otworzyć dajmy na to "filię prawosławną").
Widzę oczywiście też wady swojego rozwiązania, natomiast moim zdaniem są one istotnie mniejsze, niż wady dotychczasowych rozwiązań.
Pozdrawiam,
--
Pietshaq na YouTube